Jestem wnuczką krakowskiego artysty malarza, Stanisława Chrząszcza. Zginął w Oświęcimiu. Mój tato, syn Stanisława, uczył rysunku technicznego w Technikum Hutniczo-Mechanicznym. Pracował tam przez całe życie, za wyjątkiem paru miesięcy na samym początku kariery zawodowej, kiedy uczył w innej szkole. Siostra ojca, Lucyna, uzdolniona i wykształcona w kierunkach: malarstwo, śpiew, gra na fortepianie. Ciocia ze strony ojca, Zofia, była wybitnym lekarzem w Szpitalu im. Narutowicza. Wujek ze strony ojca, Janusz, piastował stanowisko dyrektora Zakładów Chemicznych w Alwerni, grał na fortepianie, śpiewał. Generalnie, rodzina uzdolniona, ambitna.
Spotykaliśmy się co roku na imieninach u cioci Gieni. Stół zastawiony smakołykami, alkohol obowiązkowo w karafkach – likier raczej dla pań, ostra wódeczka raczej dla panów. Rozmowy, żarty, atmosfera coraz weselsza. My, dzieci, Paweł i ja, mieliśmy nakryty osobno mały stolik obok dużego, ale i tak w trakcie przyjęcia stawaliśmy się jego pełnoprawnymi uczestnikami – siadaliśmy wśród dorosłych, brali udział w rozmowach. Wujek Janusz na zmianę z ciocią Lucyną grali na pianinie i śpiewali.
Mojego tatę cechowało poczucie humoru, lubił żartować i płatać figle. Jednocześnie wykazywał się wysokim poczuciem sprawiedliwości, nienawidził chuligaństwa i wszelkiego rodzaju draństwa. Widziałam jak potrafił być porywczy wobec osób zachowujących się po chamsku. Uczył mnie skromności, ale równocześnie wielkiej odwagi, zarówno tak zwanej życiowej, jak i w małych sprawach. Pewnego razu bałam się wejść do ciemnej piwnicy. Powiedział: wejdź, bo jeśli ze strachu czegoś nie zrobisz, to potem przez całe życie będziesz żałować. Jako małą dziewczynkę zaprowadził mnie na wysoką wieżę, skąd skakało się ze spadochronem na linie umocowanej do wysięgnika na szczycie wieży. Bałam się, ale skoczyłam. Byłam za lekka, stanowiłam za małe obciążenie i obsługa na górze musiała trochę linę ręcznie popuszczać. Chodziłam na rytmikę, zajęcia mające rozwijać dzieci ruchowo i tanecznie. Nasz zespół maluchów wystąpił na wielkiej sali widowiskowej w Hucie im. Lenina. To był prawdziwy występ jak dorosłych, przed ogromną widownią. Pamiętam skierowane na nas światła reflektorów i chyba miałam lekką tremę.
Gdy byłam nieco starsza, rodzice zaprowadzali mnie do klubu TS Wisła na naukę pływania. Ponieważ nauka szła mi dobrze, trener przyjął mnie do sekcji pływackiej. Trenowałam kilka lat, nie uzyskałam sukcesów zbyt wielkich, ale w regionie osiągnęłam wynik w pierwszej piątce, a potem na uczelni zdobyłam pierwsze miejsce. Do dziś kocham ten sport. Basen, woda to jest moje królestwo. Bardzo ubolewam, gdy z powodu pandemii zamykają baseny i gdy finanse nie pozwalają mi na zakup biletów. Pływanie to dla mnie nie tylko przyjemność, to także zdrowie. W starszym wielu potrafi zastąpić pigułki, których niewyobrażalne ilości zmuszeni są starsi ludzie zażywać. Pływanie ma dla mnie znaczenie niemal mistyczne. Oto jestem otoczona wodą, harmonizuję się z nią. W miarę treningu, za każdym razem następuje moment, gdy przestaje istnieć wokół świat i jesteśmy tylko my, woda i ja.
Gdy osiągnęłam szczyt swoich możliwości w pływaniu, tato zaprowadził mnie do klubu Cracowia, abym popróbowała szermierki. Dostałam floret, trzymałam go w domu. Ten sport nie przypadł mi do gustu, dość szybko zrezygnowałam. Tato zaprowadził mnie do pobliskiego domu kultury na balet. Te zajęcia spodobały mi się bardzo, pokochałam taniec. Gdy byłam uczennicą średniej szkoły, miałam zaszczyt uczęszczać do Krakowskiego Domu Kultury „Pod Baranami” na zajęcia tańca towarzyskiego, prowadzone przez światowej sławy profesora tańca, Mariana Wieczystego. Tuż przed maturą przez parę miesięcy tańczyłam też w ludowym zespole tanecznym, prowadzonym przez znakomitą panią choreograf. Podczas krakowskich juwenaliów, w Klubie Pod Jaszczurami ja i mój partner pokonaliśmy w konkursie tańca towarzyskiego parę z Operetki Krakowskiej – oni zajęli drugie miejsce.
Wpływ taty na moje wychowanie był dominujący. Zgłosił mnie na konkurs recytatorski (niezbyt duży, kilkanaście osób), pomagał przygotować się – zdobyłam pierwsze miejsce. Poddał pomysł na plakat, wykonanie było moje samodzielne – mój plakat zwyciężył i wisiał zaraz przy wejściu do szkoły przez jakiś czas. Zaprowadził mnie na lekcje dykcji prowadzone przez aktorkę Teatru Starego. Zabierał mnie na plan filmowy – amatorsko zajmował się fotografią i przy dwóch ważnych serialach robił zdjęcia ekip filmowych podczas produkcji filmów. Zabierał mnie na swoje treningi strzeleckie. Stale robiliśmy wypady, a to do kina, a to do kawiarni lub restauracji. Sami lub w trójkę z mamą, często też w gronie znajomych moich rodziców. Kraków znałam nie po nazwach ulic, lecz nazwach kawiarni i kin. Tato kiedyś zrobił mnie i mamie prezent, nie pamiętam już z jakiej okazji, może Dnia Kobiet. Poleciałyśmy do Warszawy na obiad 🙂 Kupił nam bilety w obie strony, z powrotem w tym samym dniu. Zjadłyśmy obiad, pochodziłyśmy po Warszawie i wróciły do domu.
Nienawidziłam kolejek. Mój tato też ich nienawidził. Na szczęście blisko była restauracja Arkadia. Elegancki lokal pierwszej kategorii. Ubierałam się ładnie i spacerkiem szłam, najczęściej z tatą, do Arkadii na obiad. Nieskazitelne, wykrochmalone obrusy, wytworni i uprzejmi kelnerzy. Do wyboru dwie sale jedna na antresoli, druga na parterze. Jasno – wysokie, ogromne okna. Ciche rozmowy konsumentów przy stolikach. Czekając na zamówione dania mogłam porozmawiać z tatą, pomarzyć, poczytać albo zwyczajnie się ponudzić podglądając ludzi przy stolikach i obserwując bezszelestnie poruszających się po sali kelnerów. Zestaw dań – imponujący. Można było wybrać na co ma się ochotę.
Czyż nie było to lepsze od wystawania po kolejkach, dźwigania w pocie czoła ciężkich siat na czwarte piętro urywając sobie ręce? Od całego tego kramu związanego z gotowaniem obiadu w domu, przed, w trakcie i po? Stołowanie się w restauracji wcale nie było droższe od obiadów w domu. Gaz podczas gotowania i po obiedzie. Zmarnowane produkty, bo nie zawsze da się dokładnie wycyrklować ich ilość. Zmęczenie. Całą energię, jaką zapewnia obiad, zużywa się na jego przygotowanie i sprzątanie po nim. Ma to sens?
Z Arkadii spacer do domu. Zadania do odrobienia, nowe przeboje w radio do nagrania, zabawa z kotem. Parę razy w tygodniu lekcje tańca towarzyskiego u profesora Wieczystego. Od czasu do czasu tato brał gazetę i przeglądaliśmy program kin szukając nowych filmów. Lubiliśmy amerykańskie. Z Placu Centralnego co pięć minut odchodził autobus pośpieszny do centrum Krakowa. A jeśli nie autobus, to taksówka – brali po trzy osoby, tak więc koszt za taksówkę podobny był do ceny biletu autobusowego. Podczas jazdy autobusem na stojąco, tato uczył mnie zachowania równowagi – nie trzymaliśmy się uchwytów, najtrudniej było na zakrętach.
Tak oto pokrótce wyglądają moje wspomnienia z okresu komunizmu. Myślicie może, że byliśmy jakoś uprzywilejowani? Właśnie nie! Rodzice nigdy nie należeli do PZPR. 🙂
To co nastąpiło począwszy od Okrągłego Stołu, to była wielka kampania modelowania Polaków na zupełnie inny styl. To co najpierw mnie uderzyło i zszokowało, to zasiłki dla bezrobotnych, a dokładniej mówiąc sposób w jaki je wypłacano. Raz w miesiącu przychodziło się do wielkiej sali, gdzie z kilku kas działała tylko jedna albo dwie. Kolejka do kas zawijała się w kółko jak ślimak, ludzie stali ciasno jeden przy drugim. Panował straszny zaduch. Pomyślałam wtedy o bydlęcych wagonach, jakimi ludzi wywożono do obozów – historia znana każdemu Polakowi. Przez pewien okres czasu, kilka-kilkanaście miesięcy, zasiłki wypłacano każdemu bezrobotnemu tak długo, jak długo nie znalazł pracy. Potem zmieniono przepis, skrócono prawo do zasiłku do pół roku. Po tym czasie zasiłek już się bezrobotnemu nie należał. To był dla mnie kolejny szok: jakże można zostawić ludzi bez pieniędzy w ogóle, przecież to nie ludzi wina, że w kraju jest za mało pracy. Udobruchałam się trochę usłyszawszy, że bezrobotny bez prawa do zasiłku może zwrócić się do opieki społecznej po pomoc. Udobruchałam się jednak nie na długo. Okazało się bowiem, że poddano mnie degradacji społecznej, z pełnoprawnego obywatela, któremu od państwa coś się należy, stałam się proszącym o pomoc biedakiem, nieudacznikiem. Procedura przyznawania zasiłku z opieki była poniżająca. Musiałam spowiadać się ze swoich osobistych spraw – co posiadam, czego nie posiadam, co mają, a czego nie mają poszczególni członkowie rodziny. Opiekunka czujnym okiem spoglądała na wyposażenie mieszkania. Pytała mnie, czy cierpię na jakieś przewlekłe schorzenia, czy w rodzinie są jakieś patologie, alkohol itp. Procedura przyznawania zasiłku z opieki jest kosztowna dla budżetu państwowego. Każdy wywiad przeprowadzony ze starającym się o zasiłek to mnóstwo papieru na przeróżne deklaracje i opisy, i to nawet co miesiąc, jeśli trudna sytuacja potrzebującego przedłuża się. Czy nie można było tego usprawnić? Założyć każdemu kartoteki, na przykład elektronicznej, i przy kolejnym wniosku tylko zaznaczać, czy coś w warunkach materialnych starającego się uległo zmianie? W skali kraju zużywa się w ten sposób niewyobrażalne ilości papieru, co uderza w ekologię. System opieki społecznej to przeogromna machina skonstruowana na biedzie ludności, machina, która pochłania przeogromną ilość pieniędzy państwowego budżetu. Bieda jest droga.
Zastanowiłam się: co to za różnica, z której kieszeni wypłaca się komuś pieniądze? Czy z opieki społecznej czy z Urzędu Pracy? Różnica jest w statusie społecznym! Potem na forum publicznym temat biedaków i pomagania stał się wszechobecny. Pojawiła się Orkiestra Świątecznej Pomocy. Pojawiła się pani Ochojska. Pomagała telewizja, internauci, politycy. Bieda i pomaganie stało się tematem głównym w wolnej Polsce. „Dziady” Mickiewicza sięgnęły bruku. Tak oto wylansowano wizerunek Polaka – nie dumnego, lecz godnego politowania.
Wszystko się zmieniło. Kim my, ludność cywilna, staliśmy się dla państwa i dla siebie nawzajem. Wcale nie zmieniło się tak, jak zapowiadała propaganda antykomunistycznego zrywu. Zapowiadała mianowicie, że skończy się ustrój, w którym człowiek jest dla systemu, a zacznie się ustrój, w którym system będzie dla człowieka. Ten punkt programu nie został zrealizowany.
Od razu w pierwszych miesiącach nowej Polski zmodyfikowało swój wizerunek i zwyczaje Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacyjne. Przedtem w absolutnym duchu wolności zrywaliśmy się z tatą z miejsca, szli na przystanek autobusowy, skąd w ciągu paru minut, czasem natychmiast jechaliśmy do Krakowa autobusem A-pośpiesznym lub „na łebka” taksówką. Teraz taką podróż trzeba na chłodno zaplanować – zajrzeć przed wyjściem do rozkładu jazdy, żeby długo nie czekać na przystanku. Kto nie ma Internetu, musi sobie wcześniej porobić odpisy odjazdów. Taksówki „na łebka” już nie zabierają z Nowej Huty. Przedtem rozkłady jazdy kompletnie nas, pasażerów, nie interesowały, teraz jesteśmy zdyscyplinowani, zawczasu przygotowujemy się do podróży. Koniec spontaniczności.
Teraz nie zawsze ludzi na bilet komunikacji miejskiej stać! Ceny biletów podskoczyły w nowej Polsce nagle, pojazdy stały się jakby czyściejsze, niezatłoczone. Elitarne. Kogo nie stać na MPK, idzie piechotą albo siedzi w domu. Lepszych obywateli stać na komunikację miejską, gorszych – nie stać. Selekcja.
Drogie kino, teatr, restauracje, kawiarnie, taksówki, basen, kursy języków, grafiki komputerowej, wakacje. Nieznośne terminy do lekarzy. Wszędzie inne niż dawniej standardy. Czuję się jakby ktoś wywiózł mnie do innego kraju.