Pierwszą stronę internetową wykonałam na zlecenie w 2008 roku. Pracowałam nad nią półprzytomna, chora z niedospania. Uznałam wówczas, że pora odważyć się i po wielu miesiącach samodzielnej nauki kodowania zadebiutować w środowisku twórców stron. Wcześniej czytałam dużo o webmasterstwie w internetowych gazetkach, uczyłam się zasad kodowania na rozmaitych kursach online, przyglądałam się kodom stron i zastosowanym sposobom oraz grafice, ćwiczyłam, bo – jak wiadomo – praktyka czyni mistrza. Bywałam często na forach poświęconych tworzeniu stron, gdzie z innymi userami wymienialiśmy się doświadczeniem. Poznałam dużo ludzi, z niejednym potem współpracowałam przy tworzeniu stron. Na początku podejmowałam się drobnych zleceń, na przykład polegających na korekcie i usprawnieniu kodu. Ponieważ bandyckim traktowaniem doprowadzono mnie do biedy, każdy zarobiony grosz był dla mnie cenny.
Stawałam się samodzielna, zaczęłam przyjmować coraz poważniejsze zlecenia. Wykonując kolejne strony, szlifowałam swoje umiejętności. Początkowo zdarzały się zgrzyty z klientami, ale też bardzo miłe pochwały. Nagromadziłam sobie sporą grupę klientów, którzy do mnie wracali lub polecali mnie innym. Rozkręcałam się, aż w końcu mogłam uznać, że to moje zajęcie jest po prostu moją pracą. Wyszłam z długów. Przez kilka lat utrzymywałam matkę, bo z kolei ona w długi strasznie się pogrążyła. Utrzymywałam naszego kota 🙂 Za zarobione pieniądze robiłam bieżące zakupy, kupiłam wiele drobiazgów koniecznych w mieszkaniu, zwłaszcza w kuchni, których brakowało. Do chwili rozpoczęcia fatalnej akcji jesienią 2016 r. finansowo byłam ustabilizowana. Czyste konto w BIK-u, zawsze popłacone wszystkie rachunki, opłacałam abonament multiroom TV+Internet. Obie z matką oraz kot byliśmy dożywieni. Gdy przyznano mi emeryturę w 2014 r., wreszcie zyskałam zdolność kredytową. Rok później założyłam firmę. Wzięłam kredyt, kupiłam za niego dwa komplety ładnych mebli, wejściowe porządne drzwi, nowy komputer, porządny fotel obrotowy, mały telewizorek na biurko i jeszcze parę innych potrzebnych drobiazgów. Raty spłacałam regularnie, BIK pozostawał czysty.
Za komuny, gdy ktoś nie mógł pracować na etacie, na przykład matka opiekująca się niemowlęciem lub ktoś chory, można było podjąć pracę chałupniczą, np. malowanie i ubieranie laleczek ludowych do Cepelii, złocenie literek do metek itp. W latach dziewięćdziesiątych szukałam tego rodzaju pracy, w związku z tym, że z kolejnych prac mnie wyrzucano na tkzw. „własną prośbę”, a potem nękano falami i nie pozwalano się wysypiać. Szukałam takiej pracy, ale nie udało mi się znaleźć. Chyba ta forma zatrudnienia upadła. Były jedynie jakieś oferty nieuczciwe. Tak więc profesja, której się samodzielnie wyuczyłam, okazała się zbawienna. Cieszyłam się nią, cieszyłam się, że nie muszę się użerać z żadnym szefem. Wydawało mi się, że tej pracy już nikt nie będzie w stanie mnie pozbawić. A jednak…
Przy bankomacie, wypłacając pieniądze, odczuwałam ogromną satysfakcję i często powtarzałam sobie w duchu: „moje własne, zarobione pieniądze. A miałam jeść – według moich prześladowców – trawę”. Na prawdę smakowałam każdą taką chwilę przy bankomacie. Nie wypłacałam pieniędzy machinalnie, ale zawsze z poczuciem satysfakcji, wręcz zwycięstwa, z namaszczeniem niemal.