W latach osiemdziesiątych pierwszych, po powstaniu „Solidarności”, strasznie ważny stał się Kościół katolicki. Dla mnie było to trochę męczące, ponieważ byłam (nadal jestem) ateistką. Wszelkie zdarzenia związane z walką solidarnościowo-niepodległościową, takie jak wiece, marsze itp., zaczynały się lub kończyły mszą. Uczestniczyłam w tych mszach, ale czułam się podczas nich dziwnie. Uczestnicy mszy umieli się modlić, śpiewać kościelne pieśni, wiedzieli, kiedy się klęka, kiedy wstaje – a ja nie. Dla mnie denerwujące było to, że chcąc walczyć aktywnie o niepodległość mojej ojczyzny, muszę w kościelnych obrzędach uczestniczyć. Czułam się patriotką, a podczas patriotycznych mszy byłam jak obca. Bałam się, że ktoś mnie przyłapie na tym, że nie umiem się zachować podczas mszy, i pomyśli, że jestem wtyczką SB. Podpatrywałam więc kątem oka wiernych i naśladowałam – robiłam znak krzyża, wtedy kiedy oni, klękałam i mamrotałam coś, udając, że znam modlitwy. Głupio, nie?
Po Okrągłym Stole najpierw w 1993 r. został zawarty Konkordat między Stolicą Apostolską i Rzecząpospolitą Polską, a dopiero około cztery lata później, w 1997 r., uchwalono Konstytucję RP. Czy kolejność tych wydarzeń nie powinna być odwrotna?